- Początki
W swojej ostatniej książce „Edukacja gotowości” (którą można za darmo pobrać tutaj), wspominałem wielokrotnie, że moim zdaniem, nowoczesną edukacyjną jakość należy nadbudowywać na zdrowym i solidnym fundamencie tradycji. Od wieków edukujemy nasze dzieci, nadając temu procesowi ramy o różnym stopniu sformalizowania – zdobyte w tym procesie doświadczenie nie może zostać zmarnowane. Mam wrażenie, że to edukacyjne dziedzictwo staje się coraz bardziej rozmyte za zasłoną nowatorskich, mętnych, a często również wtórnych teorii. Podjąłem próbę sprawdzenia, jak wygląda codzienne życie szkoły przygotowującej swoich absolwentów do życia w małych, lokalnych społecznościach. W dodatku takich, na życie których rewolucja przemysłowa ani cyfrowa nie wywarły takiego wpływu jak w Europie.
2. Dlaczego Koh Libong?
Kilka lat temu oglądałem w hotelowej, obcojęzycznej telewizji program podróżniczy o małej szkole usytuowanej tuż przy skraju tropikalnego lasu, na malowniczej tajskiej wyspie. Prowadzili ją nauczyciele wyznający buddyzm, bardzo dużą wagę przywiązując do zasad moralności i zgodnej współpracy. Przynajmniej tyle wywnioskowałem z obrazu opatrzonego niezrozumiałym dla mnie, azjatyckim komentarzem. Zafascynowała mnie magiczna (z europejskiego punktu widzenia) sceneria i temat edukacji dzieci pochodzących w większości z lokalnych rodzin rybackich. Wtedy też zrodził się pomysł… Dowiedziałem się, że ta wyspa to Koh Libong i, że… jest dość daleko. Daleko nie tylko geograficznie, ale też informacyjnie. Żadnych maili, stron internetowych szkoły, ani innych dokładniejszych namiarów. Trzeba było zaryzykować i spróbować ją zwyczajnie odwiedzić. W ten sposób rozpoczęły się nasze przygotowania do kolejnej rodzinnej wyprawy 🙂 Mieliśmy już doświadczenie z moimi wcześniejszymi stażami trenerskimi w Kalifornii, czy na Florydzie, ale mała azjatycka wysepka na Morzu Andamańskim to coś zupełnie innego. Poprosiliśmy więc o pomoc naszych znajomych, którzy bardzo dobrze znają Tajlandię i wyruszyliśmy na wspólną wyprawę.
Zapraszam do galerii zdjęć na kilka ujęć z drogi, którą przebyliśmy, żeby dotrzeć na Koh Libong.
3. Łódź pana Kona 🙂
Niewątpliwie sama droga była inspirująca, piękna, brudna, ciekawa i zaskakująca. Jej punktem, który na stałe pozostanie w mojej pamięci była czterogodzinna wyprawa łodzią pana Kona. Fale rzucały nami na boki, woda zalewała zarówno bagaże, jak i nas. Okazało się również, że pan Kon pomylił wyspy, przez co nasza przygoda nieco się wydłużyła 🙂 Wspaniałe doświadczenie!
4. Rozczarowanie
Zacznę opowieść od tego, co okazało się największym niepowodzeniem. Otóż… szkoła, którą widziałem w telewizji już nie istniała. Przynajmniej nie w tamtym miejscu i nie w formie, która mnie oczarowała. Ze starej szkoły pozostały tylko budynki zarastające powoli tropikalną roślinnością. Cieszyłem się jednak, że mimo wszystko udało mi się trafić dokładnie w to miejsce, które kiedyś tak mocno przemówiło do mojej wyobraźni, było to wręcz magicznym przeżyciem.
Niestety, jak się okazało, nie była to jedyna zmiana, jaka zaszła w ciągu ostatnich kilku lat na wyspie. Wpływy buddyzmu zostały wyparte przez islam. Z relacji mieszkańców wynikało, że proces ten nasilił się od momentu wybuchu pandemii COVID 19, gdy na wyspie utrzymującej się głównie z turystyki zabrakło… turystów. Nawet dorośli zmieniali wówczas swoje wyznanie. Choć mam swoje przypuszczenia co do uzasadnienia tego zjawiska, nie jestem w stanie przedstawić Ci obiektywnej i godnej zaufania analizy. Może Twoja wiedza w tym temacie jest szersza, wówczas będę wdzięczny, jeśli się nią ze mną podzielisz. Efekt był jednak taki, że nie znalazłem, ani szkoły w baśniowym otoczeniu, ani buddyjskich nauczycieli pracujących z uczniami. Dowiedziałem się, że tego typu szkoły były w Tajlandii normą do lat 70. XX wieku, kiedy to w zdecydowanej większości edukacją zajmowali się mnisi. Późniejsze reformy zaczęły nadawać tajskiej edukacji jej obecny kształt. Widocznie szkoła, którą widziałem w telewizji była jedną z ostatnich przedstawicielek ginącego gatunku – samoorganizującej się edukacji zaspokajającej potrzeby lokalnej społeczności. Niestety, spóźniłem się. Nie znaczy to jednak, że cała wyprawa okazała się porażką. Wręcz przeciwnie – zebrałem wspaniałe doświadczenie obserwując szkolną i podwórkową codzienność dzieci żyjących na różnych wyspach. Zamiast przyglądać się jednej szkole, odwiedzałem różne placówki napotykane na trasie naszej wędrówki.
Sama instytucja lokalnej szkoły nie została jednak zamknięta, a jedynie przeniesiona do nowej lokalizacji, co samo w sobie nie byłoby niczym złym, wręcz przeciwnie – powinienem cieszyć się z tego, że wyspa rozwija się na tyle dobrze, że możliwa okazała się inwestycja w zupełnie nowy budynek lokalnej szkoły.
5. Edukacyjna podróż
Przed wyjazdem dość pilnie czytałem na temat obecnego tajskiego systemu edukacji i jego obraz nie jawił się szczególnie zachęcająco. Z jednej strony nauczycieli darzy się tam dużym szacunkiem, ale uczniowie ich nie słuchają i w większości nie przejawiają szczególnej motywacji do uczenia się. Organizuje się integrujące szkolną społeczność poranne apele, ale… wszyscy są nimi znużeni, a gdy apele się przedłużają, nie odbywają się żadne lekcje. Uczniowie realizują rozbudowany program nauczania w oparciu o zaawansowane podręczniki, ale… wykracza on daleko poza ich faktyczne kompetencje. Obowiązuje zasada „no fail” – nie da się nie zdać do kolejnej klasy, a z wyników egzaminów rozliczani są nauczyciele, nie uczniowie. Dodatkowo, egzaminy przeprowadzają i sprawdzają ci sami nauczyciele, którzy nauczają, więc… Fałszywie dobre wyniki zadowalają każdą ze stron. Edukacja ma odbywać się w przyjemnej atmosferze i nie powinna być męcząca – pomimo, iż nie przynosi to żadnych pozytywnych efektów, a nauczyciel (czego na szczęście nie widziałem na własne oczy) ma niepisane prawdo do stosowania wobec uczniów przemocy fizycznej… Totalny, abstrakcyjny eklektyzm. Choć hasło dobrowolnej i pozbawionej wysiłku edukacji jest ochoczo przyjmowane również w naszej kulturze, to należy tu odważnie przedstawić jego ciemną stronę. Tajowie poradzili sobie z brakiem stawiania uczniom wymagań zamykaniem im drogi do przyszłych sukcesów. Chciałbym wierzyć, że to moje mylne wrażenie, ale działają oni w zupełnej sprzeczności z ideą edukacji gotowości i małych grup edukacyjnych, stosując jednorazową selekcję, która raz na zawsze może zadecydować o losach ucznia. Już po pierwszych trzech latach nauczania dzieli się uczniów na grupę „obiecujących uczniów” i pozostałych. Z rozmów z mówiącymi po angielsku mieszkańcami wyspy dowiedziałem się, że droga powrotu do grona „obiecujących” niemal nie istnieje. Obowiązek szkolny trwa od 6. do 15. roku życia. Zdecydowana większość dzieci musi już wówczas zacząć pomagać swoim rodzicom w pracy na rzecz utrzymania rodziny. Wielokrotnie obserwowałem też sytuacje, gdy o wiele młodsze dzieci łączyły pracę z nauką. Obraz wynikający z moich własnych obserwacji w zasadzie potwierdza to, co przeczytałem przed wylotem z Polski. Teoria rozbiega się o lata świetlne z praktyką, a najbardziej autentyczne i nieudawane wydają się w tym systemie chyba wyłącznie szkolne mundurki. Duże problemy kadrowe (wielokrotnie słyszałem, że brakuje osób chętnych do pracy w szkole), finansowe, sama struktura społeczeństwa, a także archaizm rynku pracy powodują, że szczególnie poza wielkimi miastami sytuacja edukacyjna wygląda w taki sposób. Istnieje oczywiście alternatywny system edukacji prywatnej, ale nie miałem okazji się mu bliżej przyjrzeć – na małych wyspach nie występuje. Najcenniejsza lekcja dla naszego myślenia o polskiej edukacji jest taka, że w teorii można zaplanować najwspanialszy i doskonały system, ale jeśli nie będzie on odpowiadał faktycznym standardom i wymaganiom życia codziennego obecnych uczniów i przyszłych absolwentów… Przemieni się zwyczajnie w bezwartościową fasadę pozorów i udawania. Sposoby zaspokajania autentycznych potrzeb dzieci wykiełkują natychmiast z edukacyjnego podziemia, a autentyczny rozwój młodych ciał i umysłów przeniesie się ze szkoły na podwórka, albo jak w przypadku europejskiej codzienności – do świata wirtualnego. Niektórzy sobie poradzą, ale wiele młodych umysłów obdarzonych dużym potencjałem zagubi się tam bez przewodnictwa edukacyjnego mentora.
6. Wolność!
W czasie tej wyprawy upewniłem się co do słuszności pozostawienia nauczycielowi jak największej autonomii i swobody działania w doborze sposobu pracy z daną grupą dzieci. Powtórne uśrednianie indywidualizacji i narzucanie z góry ustalonych rozwiązań kończy się najczęściej katastrofą. Kreatywni uczestnicy takiego procesu (dzieci i nauczyciele) znajdą oczywiście liczne sposoby obejścia odgórnych ograniczeń, jednak czy na tym gra w edukację ma polegać? Może zamiast wykorzystywać kreatywność nauczycieli i dzieci do skutecznego udawania i obchodzenia narzuconych schematów, warto byłoby dać im wolną rękę i zaufać nauczycielom, uczniom i samemu procesowi edukacji? Może warto postępować w zgodzie z tym, co mówi odnoszący spektakularne sukcesy trener Reprezentacji Polski siatkarzy – Nikola Grbić: „Trust the proces”. Zewnętrzni obserwatorzy powinni się raczej przyglądać procesowi przygotowań i pracy grupy, powstrzymując się od doradzania. Ich pseudoekspercka wiedza przypomina bowiem oglądanie świata przez dziurkę od klucza – nie mają pojęcia o tym, jak złożone interakcje zachodzą wewnątrz grupy i co tak naprawdę dzieje się w szkolnej rzeczywistości uczniów i nauczycieli.
7. “Podwórko” w ujęciu Jespera Juula
Moją uwagę zwrócił również wysoki poziom samodzielności tajskich dzieci i… Międzyzwrotnikowe swobodne podejście społeczeństwa do problemu bezpieczeństwa. Widok 10- letnich dzieci jeżdżących wieczorami po lokalnych drogach motocyklami nie był niczym wyjątkowym. W dodatku na jednym motocyklu podróżowało często kilkoro dzieci… Nawet nie zadawaj pytania o kaski, czy kamizelki odblaskowe 🙂 Tak, tamtejsze dzieci mają jeszcze postulowane przez Jespera Juula „podwórko”. Jednak ta idea wymaga czegoś więcej niż swobody wychodzenia z domu. Obawiam się, że w naszych warunkach nie jest już możliwa do odtworzenia. Tam każda para oczu dba o wszystkie dzieci. Dzieci dbają o siebie na wzajem. Lokalna społeczność zna się z imienia i nazwiska, a także kilkupokoleniowej historii rodziny. Świat jest „wolniejszy”, wszystko wokół toczy się w swoim własnym, tropikalnym tempie. Ten system akceptuje wysokie ryzyko, jednak daje dzieciom wolność, sprawczość i możliwość samodzielnego podejmowania decyzji. Te wszystkie wartości Juul zamknął w swojej idei „podwórka”. Mój tata doświadczył jeszcze takiego świata w Polsce – również „ujeżdżał” wraz z kolegami często większe od nich motorowery i przeróżne maszyny rolnicze. Czy dochodziło do wypadków? Oczywiście, że tak. Jednak, gdybyśmy wpuścili do tamtego modelu „podwórka” dzieci wychowane we współczesnym paradygmacie typu „no risk”, przebywające wyłącznie w zbudowanej przez ich rodziców nienaturalnej strefie „safe space”, wypadków byłoby o wiele więcej. Bez starszej pani opartej o parapet i oglądającej bawiące się dzieci, bez sprzedawczyni z lokalnego sklepu znającej ich wszystkie imiona, bez troskliwego sąsiada, czujnego oka starszych kolegów i koleżanek, uważnego kierowcy, dozorcy, zaangażowanego i czującego się współodpowiedzialnym za wychowanie przyszłego pokolenia przechodnia, przywrócenie idei jullowskiego podwórka przyniesie więcej szkody, niż pożytku. Polskie dzieci sobie nie poradzą, dorośli również. W związku z tym, to na nauczycielach i rodzicach ciąży obowiązek wprowadzania naszych najmłodszych do ich „brave space” – gdzie nabędą kompetencji zarządzania ryzykiem, prezentowania postawy odwagi i samodzielności. Dajmy im swój czas zamiast urządzeń elektronicznych i świata wirtualnego. Wybacz tę dygresję, ale to była istotna obserwacja różnicująca dzieciństwo dzieci w Polsce i Tajlandii. Koncepcję Brave i safe space opisałem dokładnie w swojej książce „Edukacja gotowości”, będzie mi miło, jeśli ją przeczytasz. Jest dostępna a darmo TUTAJ.
8. Fundament przygotowania do edukacji – wnioski z wyprawy
Po dwóch tygodniach spędzonych na (i przez dziesiątki godzin pomiędzy) różnych wyspach Morza Andamańskiego, w poszukiwaniu absolutnego fundamentu, na którym można budować przyszłe osiągnięcia edukacyjne dzieci, doszedłem do wniosku, że punktem wyjścia jest: lubiane przez innych dziecko, które jest podatne na przyszłe oddziaływania edukacyjne (coachable). Nie znalazłem dobrego polskiego odpowiednika dla określenia coachable, mam jednak na myśli podatność na bodźce treningowe / edukacyjne, chęć i umiejętność uczenia się od innych – dziecko na które nauczyciele są w stanie wywrzeć realny, edukacyjny wpływ. W związku z tym, jako rodzic wychowuj dziecko tak, żeby było lubiane przez innych ludzi – zarówno rówieśników jak i dorosłych. To kluczowe zadanie na pierwsze kilka lat życia dziecka. Tego samego zdania jest Jordan Peterson. Zadanie to powinno być następnie kontynuowane przez nauczycieli edukacji przedszkolnej i wczesnoszkolnej. Po drugie, wychowuj dziecko podatne na oddziaływania wychowawczo – pedagogiczne innych ludzi: Twoje, nauczycieli, trenerów, rówieśników, czy członków grup społecznych, których dziecko będzie członkiem. Oczywiście dla bezpieczeństwa Twojego dziecka jest w tym ujęciu kluczowy odpowiedni dobór osób, z którymi będzie przebywać. Vittorino da Feltre – jeden z najwybitniejszych pedagogów Renesansu jasno stwierdził, że edukacja i wszelkie oddziaływania pedagogiczne muszą zacząć się od zadbania o otaczanie dzieci właściwymi wzorcami osobowymi. Umożliwi im to beztroskie dbanie o piękną dziecięcą ciekawość i moralne poczucie dobra i piękna. Dziecko otrzyma tym samym właściwy bezpiecznik pomiędzy szkodliwym dla jego indywidualności konformizmem a równie niszczycielskim niedostosowaniem społecznym. Będzie podatne na oddziaływania odpowiednich wzorców.
9. Vittorino da Feltre i jego pozbawieni takiego fundamentu uczniowie
Mam nadzieję, że odnajdziesz w powyższych wnioskach, coś co z Tobą zarezonuje i zechcesz zabrać część z nich do swojego pedagogicznego i rodzicielskiego świata. Choć może się to wydawać oczywistością – skup się na wychowaniu lubianego przez innych i otwartego na naukę młodego umysłu. Wówczas dobrzy mentorzy będą mogli (i chcieli!) dotrzeć ze swoim pozytywnym oddziaływaniem do Twojego dziecka. Sam wielki Vittorino odsyłał uczniów, na których nie był w stanie wywierać w swojej szkole z internatem wystarczająco skutecznego oddziaływania pedagogicznego do rodziców z listem, w którym radził, żeby raczej „nauczyli syna handlu”, ponieważ nie przygotowali go do pobierania nauk u niego.
10. Call to action! 🙂
Na zakończenie chciałbym Ci przedstawić kilka obrazków z naszej podróży i zachęcić Cię do planowania i realizowania własnych wypraw! Każda podróż, zarówno ta mała – z własnej kanapy do lodówki, jak i duża – na drugi koniec świata, kształci. Warunkiem jest jedynie ciekawość i zachowanie otwartego umysłu. Przysłowiowy „zakuty łeb” będzie równie marudny na bajkowej plaży na Seszelach jak i w najbrudniejszej polskiej osiedlowej piwnicy. Nie zastanawiaj się czy dasz sobie radę, ponieważ znając podstawy języka angielskiego i mając w kieszeni trochę lokalnej waluty, poradzisz sobie wszędzie 🙂 Spakuj plecak, poczytaj odrobinę o regionie, do którego się wybierasz, zarezerwuj bilety, pierwsze noclegi i … W drogę! Po powrocie napisz koniecznie na mariusz@rzeszotek.pl i opisz swoje przygody.
Podziel się swoją opinią